Aktywny tryb życia – moja historia

Jogging fot. sxc.hu

Aktywny tryb życia – moja historia

„Biegiem przez życie”

Czterdzieści lat dla kobiety to zwykle wiek przemyśleń, podsumowań dotychczasowego życia, początek kolejnego etapu. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Im dłużej się zastanawiałam tym pewniejsza byłam że niczego nie chciałabym zmienić. Niczego nie żałowałam, nie chciałam cofnąć czasu.  Samo to uważałam za spory sukces. Dość lubiłam swoją pracę, jednak bardziej spełniałam się w domu jako żona i matka. Wychowałam dwoje cudownych dzieci i byłam z nich dumna.  Nie chciałam wykreślać drobnych niepowodzeń czy zgrzytów, to część życia każdego i nie da się ich uniknąć.

Tak więc czułam się naprawdę szczęśliwa, mogąc dokonać takiego małego podsumowania bez użalania się nad sobą. Ale… Jedyne czego dotąd mi brakowało – to czasu. Po prostu czasu dla siebie. Nie żałowałam ani minuty poświęconej rodzinie. A zastanawianie się, czy nie lepiej byłoby czasem skoczyć do kosmetyczki zamiast pobawić się z dzieckiem też nie miało już sensu. Co było to było, a teraz zaczynało się coś nowego. Niedługo przed moimi urodzinami pomyślałam sobie: „Kurcze co ja właściwie robię? Owszem jestem żona i matką, ale jestem też sobą. Nadal jestem sobą, tą, która chciała żyć nieprzeciętnie, czerpać z życia i wyciskać z niego co się da. Co ty robisz dla siebie kobieto?”

Czterdziestka w mojej wyobraźni zawsze rysowała się jako linia, którą trzeba przekroczyć, etap w który w końcu trzeba wejść. Kobiety zwykle chcą zacząć czterdziestkę jak najlepiej – postanawiają zacząć grać na jakimś instrumencie, zmienić pracę, założyć własny interes… Ja w swoją postanowiłam wbiec.

Biegnij Lola, biegnij!

Pomysł wziął się dosłownie znikąd. Jakby w moim mózgu nagle otworzyła się szufladka i wyskoczył z niej rozkaz: Run! I pobiegłam. Byłam akurat z rodziną na wakacjach w Chorwacji. Poza starymi trampkami nie miałam przy sobie nic, co nadawałoby się do biegania. Pewnego dnia wstałam o szóstej, wskoczyłam w szorty, trampki i pobiegłam. Każdy kto kiedykolwiek biegł w trampkach po kamienistej ścieżce dobrze rozumie mój ból. Przez cienką podeszwę czułam najmniejszą nierówność drogi, każdy kamyczek. Bynajmniej nie zniechęciło mnie to wcale. Chorwacja o szóstej rano zachwyciła mnie. Biegłam pustą ścieżką przez las, wzdłuż morza. Powietrze było chłodne i rześkie, słońce wisiało już dość wysoko na niebie. Męczyłam się szybko, oddech miałam nieregularny i dyszałam jak stary parowóz. Odpoczywałam idąc, a potem znów zaczynałam biec. Wkrótce dotarłam do niewielkiego nadmorskiego miasteczka, o którego istnieniu nie miałam dotąd pojęcia.

Postira, bo tak nazywała się ta urocza mieścina, dopiero budziła się do życia. Otwierano sklepy, trzaskano okiennicami a starzy Chorwaci popijali espresso lub piwo przy portowym kawiarniach.  Czułam się wspaniale – podczas gdy wszyscy normalni urlopowicze przewracali się na drugi bok, ja biegałam uliczkami chorwackiego miasteczka. Dotąd nie znałam tego oblicza Chorwacji (choć byłam tam już 4 razy) a dzięki porannej przebieżce mogłam je podziwiać. Bez tłumu turystów, stoisk z pocztówkami i sprzedawców pamiątek prezentowała się dużo lepiej. Tego samego dnia siedząc na skale nad morzem postanowiłam, że będę robić to codziennie. To był mój pierwszy dzień biegania.

Biegacze są sexy!

Nigdy nie lubiłam sportów zespołowych, irytowało mnie przestrzeganie zasad i rywalizacja. Jestem indywidualistką. Bieganie to sport dla mnie. Nie potrzeba towarzysza, sama ustalam tempo, mam czas na przemyślenie wielu spraw, poczucie wolności i, co najważniejsze, robię coś dla siebie.

Pierwsze kroki po powrocie do Polski skierowałam do sklepu sportowego i kupiłam buty do biegania. Różnica była nieprawdopodobna. Kiedy już nie musiałam się obawiać o odciski, założyłam dziennik biegacza, by zapisywać ile, gdzie i jak szybko biegam.

Pierwsze dni były naprawdę trudne. Musiałam wstawać dużo wcześniej, by przed pracą pobiegać chociaż pół godziny i zdążyć jeszcze wziąć prysznic. Początkowo umiałam biec bez przerwy zaledwie 2 minuty! Postępując według ściągniętego z Internetu planu treningowego najpierw więcej czasu poświęcałam na energiczny marsz a mniej na bieg. Moim celem był bieg bez przerwy przez 30 minut.

Po pięciu tygodniach intensywnego biegania, udało mi się. Mój oddech się wyrównał jak u biegacza z prawdziwego zdarzenia. Zmieniłam też porę przebieżek. Wieczór okazał się porą biegaczy. Co dzień spotykałam ich po drodze od sześciu do dziesięciu, z czasem zaczęliśmy się do siebie uśmiechać. Łączy nas wspólna pasja.

Szło mi coraz lepiej, rodzina tez się przyzwyczaiła że mama codziennie znika na godzinę z domu. Mąż przekonał się, że to nie tylko mój słomiany zapał ale prawdziwe hobby. Kiedyś nawet pobiegł ze mną lecz szybko się zniechęcił. A mnie właściwie odpowiadały samotne przebieżki. Bieganie na stałe wpisało się w mój plan dnia. Bez względu, jak bardzo byłam zajęta, starałam się wykroić godzinkę na bieganie. Poza dobrym samopoczuciem i niezłą kondycją bardzo wyszczuplałam, czułam się silniejsza i bardziej atrakcyjna. Zauważył to mój mąż a także inni mężczyźni dookoła. Biegacze są sexy!

Kryzys

Nie zawsze jednak było tak pięknie. Był czas gdy potrafiło mnie wyprowadzić z równowagi niemal wszystko. Każdy biegacz, który wyprzedzał mnie na trasie, zakwasy w łydkach, drętwienie palców u stóp. Raz obejrzałam maraton w telewizji i miałam ochotę zapaść się pod ziemię.

To nie dla mnie, myślałam patrząc jak maratończycy, jeden za drugim przekraczają metę. Na jakiś czas przestałam biegać. Straciłam wiarę. Kiedyś uważałam, że bieganie zmienia mnie na lepsze, sprawia radość.

Byłam zła na siebie, że przestałam biegać ale jednocześnie nie potrafiłam się do tego zmusić. Po miesiącu przerwy zrozumiałam czemu moje życie wygląda tak, a nie inaczej. Znów pojawiła się w nim jakaś niewytłumaczalna pustka, którą czułam przed swoimi czterdziestymi urodzinami, tylko dużo wyraźniejsza. Dopadło mnie też coś na kształt kryzysu wieku średniego. Nie czułam się już ani trochę sexy. Po co mi to bieganie? Cokolwiek bym nie robiła i tak skończę jako pospolita kobiecina oglądająca durne seriale. Tak widziałam swoją przyszłość.

Byłam tak zajęta sobą i swoimi problemami, że całkiem zapomniałam o największym skarbie jaki mam – kochającym mężu i dzieciach. Gdzie się podziała moja dusza romantyczki? Po czasie zrozumiałam, że zniknęła razem z bieganiem. Po prostu za dużo myślisz, warknęłam na siebie i poszłam zasznurować buty.

My, biegacze

Gdy zaczęłam nawiązywać kontakty z innymi biegaczami (z czasem przychodzi taka potrzeba) odkryłam, co jest tematem numer jeden – maratony. Dotąd nawet przez myśl mi nie przeszło żeby wziąć udział w biegu razem z innymi. A już na pewno nie w maratonie, takim prawdziwym maratonie na 42 kilometry!

Lecz im dłużej biegałam tym mniej nierealne mi się to wydawało i czułam się w pewniej. Nadeszło lato i zbliżała się rocznica mojej przygody z bieganiem. Postanowiłam zwiększyć ilość i intensywność treningów by na próbę wziąć udział w biegu na 3 kilometry. Bieg okazał się dla mnie pestką i ukończyłam go bez problemu. Spodobała mi się za to bardzo atmosfera tego typu imprez i nabrałam apetytu na więcej. Wzięłam kolejno udział w biegu na 8, 10 i 20 kilometrów. Za każdym razem gorąco kibicowała mi rodzina i przyjaciele, zwykle ulokowani gdzieś na trasie. To dodawało mi siły.

Podczas tego typu imprez poznałam także mnóstwo wspaniałych ludzi, zarówno amatorów, jak ja, jak i zawodowców. Jedni i drudzy imponowali mi swoją determinacja i zaangażowaniem. Rozmawiając z nimi byłam w swoim świecie, czułam że to, co robię, jest słuszne. Bieganie stało się nierozerwalną częścią mojego życia. Wiele zmieniło się od kiedy zaczęłam biegać.

Przede wszystkim czułam, że biegając inwestuję w siebie, swoje zdrowie, ciało, samopoczucie. Domowe czynności sprawiały mi więcej radości a i praca nie była taka straszna. Dzięki temu, że dzieci podrosły i stały się bardziej samodzielne, miałam czas, by doskonalić swoje umiejętności nie zaniedbując rodziny. Całkiem zapomniałam też o tym, że mam już czterdziestkę na karku. Szczerze mówiąc czułam się lepiej niż gdy miałam jeszcze 30 lat!

Chcę tylko ukończyć ten cholerny maraton!

Pod koniec lata postanowiłam urzeczywistnić swoje marzenia i pobiec w maratonie. Trenowałam intensywnie i uważałam, że dobrze się przygotowałam. Jednak ciągle gdzieś tam świtała mi myśl, że coś zrobiłam źle, że gdzieś popełniłam błąd, że może jednak powinnam zatrudnić trenera, który prowadziłby ze mną fachowe treningi? Bałam się, że podczas maratonu po prostu nogi odmówią mi posłuszeństwa albo padnę z wycieńczenia i umrę stratowana przez hordę biegaczy.

W dzień maratonu sznurując buty i patrząc, jak rodzina wędruje na metę, by tam mnie wyczekiwać, starałam się nie myśleć o tym, co mnie czeka. Tylko ja i asfalt pod moimi stopami. Myślałam tak w kółko do dwudziestego kilometra. Na dwudziestym pierwszym zdałam sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie przebiegłam tyle za jednym zamachem, dotąd moim rekordem było 20 km. Aż opadłam z sił, gdy to do mnie dotarło. Zrobiłam przerwę, by się napić i ruszyłam dalej. Nawet nie marzyłam o zdobyciu jakiegoś miejsca, chciałam jedynie ukończyć ten maraton! Na trzydziestym kilometrze powtarzałam już: Chce tylko ukończyć ten cholerny maraton! Na 35 – Nigdy więcej nie będę biegać! Na 40 – Chcę umrzeć!

Nagle pomysł biegnięcia w maratonie wydał mi się nieprawdopodobnie głupi. Co ja sobie myślałam? Gdy próbowałam przebrnąć przez czterdziesty pierwszy kilometr uświadomiłam sobie że już tylko kilometr i 195 metrów. Mimo to meta majaczyła w oddali i wcale się nie przybliżała. Ostatni odcinek właściwie przeczołgałam. Ale nie dało się ukryć – przebiegłam maraton! Całe 42 km 195 m!

„Udało ci się!”, powiedział mój mąż kiedy zalewałam się łzami szczęścia w jego ramionach. „Nie muszę już biec?”, załkałam jak mała dziewczynka. Byłam taka wykończona! Chciałam położyć się do łóżka i przespać resztę życia. „Nie, nie musisz”, odpowiedział. Ale pobiegłam. Oczywiście że pobiegłam!

Nie, nie jestem mięczakiem!

Dziś mam 45 lat i nadal biegam i nadal to kocham. Regularnie biorę udział w maratonach, które kończę na skraju wyczerpania, ale szczęśliwa. Bo nigdy nie jest za późno na odkrycie swojej pasji i oddaniu się jej całym sercem. Nigdy nie jest za późno zacząć robić coś dla siebie. I, może zabrzmi to dość trywialnie ale, nigdy nie wolno rezygnować z marzeń.

Nie jestem przeciętna. I nikt mi nie powie że nie mam silnej woli! I… nie, nie jestem mięczakiem!

Justyna

Ta historia opowiada o tym jak bardzo ludzie mogą się zmienić i jaką wielką radość można czerpać ze swoich sportowych osiągnięć.

Mam 18 lat. Zawsze byłam otyłym dzieckiem. Chciałam coś w sobie zmienić jednak brakowało mi motywacji. Uważałam, że do niczego się nie nadaję i nigdy nie będę kimś wartościowym.

Cztery lata temu zaczęłam pić. Na początku po to, żeby zaimponować innym. Później w każdej wolnej okazji. W wieku lat 17 zapijałam każdą porażkę i każdy sukces, co najgorsze potrafiłam to robić nawet w samotności.

Doszło do tego, że mama wyrzuciła mnie z domu. Wtedy jednak nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z powagi sytuacji. Dzięki mojej babci miałam gdzie zamieszkać. Rzuciłam szkołę, nic nie było dla mnie ważne. Dalej piłam..

W 2011 roku, pod koniec lutego pierwszy raz dotarło do mnie co tak naprawdę dzieje się z moim życiem. Stanęłam przed lustrem. Zobaczyłam zaniedbaną, spuchniętą, bladą osobę z wiecznie podkrążonymi oczami. Nieuczesaną, chodzącą od tygodnia w tym samym, brudnym dresie.Wtedy rozpłakałam się i powiedziałam sobie „dość!”.

Położyłam się spać, a następnego dnia zaczęłam moje życie od nowa.

Odseparowałam się od mojego dotychczasowego towarzystwa zupełnie. Zmieniłam numer telefonu. Przestałam pić. Przeszłam na dietę. Zaczęłam ćwiczyć regularnie, codziennie wieczorem. Po pierwszym miesiącu schudłam 8 kilo. Efekty były już widoczne. Jednak do dziś nie mam dosyć. Od tego czasu dbam o kondycję i sylwetkę. Mieszkam koło lasu, więc 3 razy w tygodniu biegam. Do tego codziennie ćwiczę aerobik.

Sport i efekty jakie mi przynosi stały się sensem mojego nowego życia. Teraz z dumą staję przed lustrem. I z całą pewnością mogę powiedzieć o sobie, że jestem kimś wartościowym. Kimś kto ma w życiu cele i potrafi do nich dążyć.

Masko

Mój aktywny tryb życia polega na tym, aby w pełni wykorzystać wolny czas. Kiedyś byłam bardzo leniwą osobą i często bolała mnie głowa.

Jednak od pewnego czasu, zaczęłam więcej się ruszać i częściej wychodzić z domu. Bardzo wiele przyjemności sprawiało mi jeżdżenie na rowerze. Z czasem bóle ustąpiły.

Moja przygoda z rowerem

Moja przygoda z rowerem zaczęła się od opowiadań kolegi, o wyprawach rowerowych, na które często zabiera swoją siostrę. Po wielu burzliwych rozmowach w końcu udało mu się mnie namówić na 3-dniowy wypad rowerem w góry.

Najpierw zastanawiałam się, czy w ogóle dam radę, bałam się, że będę w tyle – że nie utrzymam tępa. Jednak udało mi się, z czego jestem bardzo dumna i od tamtej chwili kocham ten pojazd. Ta wyprawa jest jedną z moich najlepszych.

Aktywne życie stało się przede wszystkim moją pasją, bogatym życiem towarzyskim oraz uprawianiem sportów.

Do pracy zamiast jechać tramwajem jadę rowerkiem, do swojego narzeczonego zamiast jechać pociągiem, również jadę jednośladowcem (20 km w jedną stronę).

Dzięki temu spalam niepotrzebne kilogramy, relaksuję się, a przede wszystkim nie zanieczyszczam środowiska!

Mój partner dzięki mnie też polubił ten środek poruszania się, robimy sobie wycieczki, nie tylko z nim, ale i z całą rodzinką. Dzięki temu możemy aktywnie spędzić czas, przy okazji na takiej wycieczce robimy sobie pyszne pikniki.

I tak oto wygląda moje aktywne życie. Roweru nie zamienię do końca mojego życia na nic innego.

alusia120

Nie lubiłam i nie chciałam jeździć na rowerze jako dziecko. Nie miałam i długo nie chciałam kupić roweru. Namawiana przez przyjaciół abym dołączyła do grona aktywnych rowerzystów i byśmy razem zwiedzali okolice i kraj, długo odmawiałam.

Słuchając opowieści z ich podróży i przejażdżek rowerowych, postanowiłam kupić dobry rower i jeździć razem z nimi. To był przełom w moim życiu.

Obecnie umawiamy się i zwiedzamy okolice z wysokości dwóch kółek. Zwiedziliśmy już Żagań, Gryżynę, Drzonków. Jest fantastycznie! Łono przyrody, prowiant w plecaku i ta lekkość, której nic nie da. Polecam!

Maria

maj 1979 – wtedy się urodziłam… aktywna byłam… wierzgałam rączkami i nóżkami i płakałam 😉

maj 1989 – przeprowadzka na wieś, moja dziecięca ciekawość świata powoli zaczyna zanikać, powoli się rozleniwiam, nie znajduję żadnej radości w żadnym rodzaju aktywności, w pewnym sensie zapadam w letarg psychofizyczny…

maj 1998 – matura, przeprowadzka do miasta, a mój poziom energii i aktywności ogranicza się głównie do wsiada do autobusu i wysiadania z niego 😉 sporadycznie pokopię piłkę z chłopakami, mając wyobrażenie siebie jako aktywnej fizycznie bo przecież raz na parę tygodni wyszłam na boisko… mam prawie 20kg nadwagi, choruję, izoluję się społecznie, mam kłopoty emocjonalne, osobiste…

maj 2001 – zaczynam powoli udzielać się towarzysko, ogrom stresu związany z pracą spalił część zgromadzonych kalorii 😉 jednak moja aktywność nadal pozostaje na poziomie miernym i ruszam się na zasadzie „z jednej imprezy na drugą”…

maj 2006 – zakochuję się, zmieniam nawyki, postanawiam wziąć się za siebie, zmuszam się do pójścia na aerobik, siłownię i regularnego korzystania z basenu (poprzez wykupie koszmarnie drogich i długotrwałych karnetów oraz paplanie wszystkim dookoła o mojej aktywności, przez co muszę już w końcu ją podjąć, żeby nie wyjść na gołosłowną, prawda?); z dnia na dzień poza zakochaniem faktycznym, zakochuję się także w aktywności fizycznej! intensywny wysiłek, ruch, a szczególnie skoczny aerobik na stepie, nie tylko z przykrego obowiązku zmieniają się w ulubione i wyczekiwane zajęcie, ale także stają się moją odskocznią, rewelacyjnym i jedynym skutecznym sposobem odreagowania stresu, po ćwiczeniach fizycznych staję się naprawdę energiczna, wesoła, uśmiechnięta, optymistyczna, pełna werwy; nagle okazuje się, że ruch i wysiłek (szczególnie w rytm dobrej muzyki) stają się moim „lekiem na całe zło” i nawet kiedy mój faktyczny stan zakochania mija, umiłowanie aktywności nie przechodzi 😉

maj 2007 – wciąż ćwiczę regularnie, siłownia, aerobik, basen; efekty widać na każdym kroku – zgrabna, szczupła, ładnie umięśniona sylwetka, świetna kondycja i siła, zgrabniejsze ruchy i lepsza koordynacja, lepsza koordynacja oddechowa, a poza tym lepszy humor, pozytywne nastawienie, umiejętność rozładowywania stresu i napięcia. Same pozytywne efekty i czuję się z tym coraz lepiej. Nie wyobrażam sobie już aby kończyć dzień inaczej niż 2-godzinną sesją na siłowni/aerobiku/basenie.

maj 2008 – w związku ze zmianą pracy nieco „odpuszczam” aktywność fizyczną, znów odnajduję przyjemność w kontaktach towarzyskich, choć nadal lubię się ruszać i wykorzystuję do tego każdą okazję, jak choćby intensywne tańce na firmowej imprezie 😉

maj 2009 – rodzę Synka. Po ciąży zostaje ponad 20kg na plusie. I tak NAPRAWDĘ to właśnie jest – o ironio! – moment rozpoczęcia mojego aktywnego trybu życia! Pod każdym względem! Mnóstwo nowych obowiązków, konieczność nadążenia za potrzebami chorującego Synka… Nie miałam już czasu ani siły na codzienne treningi, zaniechałam. Ale Synek zadbał o mamę 😉 Wymagające dziecko moje spało w dzień wyłącznie kiedy jechało w wózku. Wobec tego ja lekkim truchcikiem robiłam codziennie dziesiątki kilometrów… lato, ciepło, wychodziłam do parku o 8:00 i z przerwami na karmienie na ławce czy przewijanie, truchtałam z tym wózkiem po 8-10 godzin! Zbędne kilogramy zrzuciłam szybko i bez żadnej diety, nabrałam formy, kondycji i śmiałam się, że to w promocji z dzieckiem za darmo taki bonus mam 😉 Szybkie spacery z wózkiem weszły mi w nawyk i pozostały na długo.

maj 2010 – już jako samodzielna (podobno mówić „samotna” jest passe) mama, wszystko wyłącznie na mojej głowie, wciąż wymagający Synek… ale zakres aktywności się zmienił, bo wózek powoli idzie w odstawkę, za to mam mnóstwo skłonów, przysiadów i podnoszenia ciężarów (słodkiego ciężaru w zasadzie – czyli Synka!). Energicznego Szkraba wszędzie pełno, a ja, chciał – nie chciał, każda nadarzającą się okazję wykorzystywałam na ćwiczenia i aktywność 😉 Tańczyłam ze szczotką, robiłam skłony zbierając zabawki z podłogi, przysiady ładując pranie do pralki, podskoki z Synkiem na spacerku czy „brzuszki” trzymając w objęciach mój Słodki Ciężar 😉 Energiczny Syn i wymagająca sytuacja w jakiej się znalazłam, nie dały mi – na szczęście – wyboru. Stałam się Aktywną Mamą 😉

maj 2011 – wciąż praktykowana aktywność w życiu codziennym, codzienne spacery dla zdrowia Synka, wspólne wygłupy na placu zabaw, wycieczki, wspólna gimnastyka poranna… po podjęciu pracy zawodowej mój wolny czas strasznie się skurczył a obowiązków wcale nie ubywa, więc jeszcze więcej energii trzeba w nie wkładać i wykorzystywać czas maksymalnie 🙂 Ale mi to jak najbardziej odpowiada! Nieco modyfikuję sferę mojej aktywności, zaczynam wyszukiwać specjalne atrakcje dla dziecka, planować wycieczki, wymyślać aktywne gry i zabawy, zachęcać Synka do aktywności na świeżym powietrzu choćby miało być to zbieganie z górki na pazurki czy skakanie jak żabki po kamieniach 😉

maj 2012 – ważę sporo mniej niż przed ciążą. Jestem w rewelacyjnej formie. Syn, lada dzień trzylatek, jest jeszcze bardziej aktywny niż ja! Poza dotychczasowymi aktywnościami, regularnie chodzimy razem na basen, Synek codziennie jeździ przynajmniej godzinę na rowerze (na razie na laufradzie) a ja za nim biegam z plecakiem (na każde wyjście przecież trzeba zabrać ubranko na zmianę, picie, coś do jedzenia, chusteczki itp.), ćwicząc własną kondycję. Kiedy nauczy się jeździć na rowerze samodzielnie będziemy wspólnie jeździć na wycieczki – już się oboje nie możemy doczekać 🙂 Wspólnie ćwiczymy jazdę na rolkach – Syn uczy się od początku a ja przypominam sobie z okresu szkolnego swoje umiejętności 😉 Skaczemy na skakance i trampolinie. Dużo tańczymy. Ostatnio Synek pokochał wyścigi i nawet wyjście do sklepu = wyścig: kto pierwszy do drzewa? kto pierwszy do słupka? kto pierwszy do ławeczki? Po wakacjach planujemy zapisać się na wspólne treningi piłki nożnej – już się nie mogę doczekać! Coraz cięższy Słodki Ciężar nadal noszony jest przeze mnie od czasu do czasu na rękach, na barana, czy w chuście, a najfajniejsza jest zabawa, kiedy mama jest konikiem i wozi Syna na plecach 😉 Konie zresztą też Syn pokochał i gdy tylko będzie to możliwe (po 4rż) zacznie uczyć się jazdy konnej, a ja – mam nadzieję razem z nim, będzie to spełnienie jednego z moich marzeń z dzieciństwa 🙂

Jestem dumna i szczęśliwa, że mam takiego Synka, któremu zawdzięczam moją świetna formę i nasz wspólny Aktywny Tryb Życia! Do końca życia będę mu wdzięczna za tą pośrednią mobilizację i motywację 🙂

Teraz cieszę się każdym dniem, każdym naszym ruchem, a kiedy jesteśmy chorzy i musimy zostać kilka dni w domu, to czujemy się coraz gorzej nie przez chorobę tylko przez brak aktywności! Nie tęsknię za siłownią, aerobikiem, nie tęsknię za latami lenistwa – odnalazłam radość i szczęście w naszej własnej formie aktywności – dzięki mojemu Synkowi. I kiedy ktoś mnie pyta o sposób na schudnięcie/motywację do aktywności/przyczynę mojego rewelacyjnego samopoczucia, mam na to wszystko tylko jedną odpowiedź: DZIECKO!

Ma_niusia

Och jak dobrze wstać skoro świt. Zaczynam od krótkich ćwiczeń rozciągających, potem brzuszki. Podobno w zdrowym ciele zdrowy duch i chyba rzeczywiście tak jest. Wypijam szklankę wody i biorę odświeżający prysznic. Jestem naładowana energią. Zakładam garsonkę i .. wygodne baleriny. Mimo 10 piętra, omijam windę i drogę pokonuje na nogach schodząc na dół. Ach co za wspaniała wiosna. OD razu czuję ponętne wonie wolności i postanawiam do pracy dojść pieszo. Świat dookoła tętni życiem i kusi zapachem bzu i wzrastającej trawy. Spacer okazuje się przyjemnością. Docieram do pracy zupełnie zrelaksowana. I tak mija 8 godzin w pracy. A po pracy.. znów postanawiam wrócić pieszo do domu. Po drodze kupuję kilka świeżych warzyw i owoców w pobliskim warzywniaku. Wchodząc do klatki ponownie omijam windę i radośnie wbiegam po schodach na 10 piętro. Już nawet nie mam zadyszki. Zmieniam odzienie na bardziej wygodne i zjadam krzepiący posiłek.

Czas wyruszyć na ukochaną salsę. Ile radości czerpię z tego tańca to widać po moim wiecznym, beztroskim uśmiechu ilekroć przybywam na zajęcia.

Tak mnie ciągnie do tych zajęć, że po prostu nogi same rwą się do truchtu. Na salsę przybywam jak zwykle za wcześnie o kilka minut. Spokojnie przebieram się w ubranie sportowe i wypijam kubek wody. Zaczyna się. Nogi same czują rytm już przy pierwszej nucie swobodnie poruszają się po parkiecie, a do tego włączają się wszystkie inne mięśnie – brzuch, ramiona, talia i klatka piersiowa. Dłonie układają się w kobiecy szyling. Czuję się jak motyl. Wolna i roztańczona. Nawet nie wiem kiedy mijają 2 godziny. Z satysfakcją opuszczam zajęcia w świetnym towarzystwie moich salsowiczów. Wracam do domu rozbawiona, zrelaksowana i w świetnej kondycji. Ach jaką ochotę mam jeszcze pojeździć na rowerze. Mąż mimo zmęczenia po pracy zaraża się tym moim entuzjazmem i postanawiamy pojeździć w tę cudowny, ciepły, wiosenny wieczór dla relaksu na rowerkach. Wracamy do domu roześmiani i bez sil do rozmyślania. Biorę oczyszczająca kąpiel i kładę się do snu. Mąż po chwili szepce mi do ucha; „Wiesz kochanie czuję takie błogie zmęczenie i wielką radość, może rano przed pracą pojedziemy na basen? Pewnie będzie pusty to sobie swobodnie popływamy.” Odpowiadam mu „- Z przyjemnością kochanie” po czym zasypiam głębokim spokojnym snem, bo podobno w zdrowym ciele zdrowy duch.

mariposa


Autor: Patrycja Bydlińska

Twórczyni lifestylowego i kulinarnego bloga Dailytips.pl. Autorka ponad 1000 artykułów na temat diety, urody i zdrowego stylu użycia. Wielbicielka zwierząt. Współtwórczyni e-magazynu Kakadu. Właścicielka sklepu Talia24.pl z naturalnymi kosmetykami z najdalszych zakątków świata.

Dodaj komentarz